ONA
Mama
nie miała racji, nic nie będzie dobrze, bo nic dobrze nie idzie.
A
już na pewno nie rehabilitacja.
Męczą
mnie te zabiegi, nie przynoszą żadnych efektów, a jedynie
wprawiają mnie w rozczarowanie i poczucie beznadziei.
Nadziei
nie mam już żadnej. Poza jednym wyjątkiem.
Bo
jedyną nadzieją jesteś dla mnie Ty, Klimek. Tylko Ty podtrzymujesz
mnie na duchu i sprawiasz, że jakimś cudem jestem w stanie dalej
funkcjonować. Wstawać rano z łóżka, chociaż na sam widok wózka
robi mi się niedobrze. Chodzić na zabiegi, chociaż osobiście nie
widzę w tym żadnego sensu. Ubiegać się o pozwolenie na zdawanie
matury w lipcu, tak bym nie straciła tego roku i mogła pójść na
studia, choć na dzień dzisiejszy po prostu nie umiem sobie tego
wyobrazić.
Żadne
studiowanie mnie nie interesuje. Musiałabym wyjechać do obcego
miasta, poznać nowych ludzi.
A
przecież własny dom i własna rodzina wciąż są dla mnie obcy,
więc co dopiero mówić o zupełnie nowych doświadczeniach?
Chcę
się trzymać Zakopanego, domu, rodziny. Chcę najpierw dobrze poznać
tych ludzi, a przede wszystkim samą siebie, nim pokuszę się o
zrobienie kolejnego kroku.
Zachowanie
rodziców daje mi jednak jasno do zrozumienia, że oni takiej taktyki
nie pochwalają. Tata ciągle proponuje mi, że podwiezie mnie tu,
tam i sram, a mama pojawia się przy mnie jakieś dwanaście razy
dziennie i delikatnie usiłuje nakłonić mnie do rozmowy. Czasem jej
pozwalam, bo z jej przydługich monologów można się naprawdę
wiele dowiedzieć, mimo wszystko rzadko udaje mi się wytrzymać do
końca.
Prawdziwe
załamanie przychodzi jednak dopiero, gdy mama w końcu porusza Twój
temat.
Wiecie
jak to jest, gdy ból narasta do takich rozmiarów, że Wasze serce
przestaje bić, a z płuc ulatuje całe powietrze? Wasze dłonie
zaczynają drżeć, cali zaczynacie drżeć, a każdy nerw zostaje
podrażniony, nie pozwalając Wam zachować spokoju?
Wiecie
jak to jest?
No
więc wyobraźcie to sobie.
A
teraz wyobraźcie sobie, że odczuwacie to wszystko z milion razy
większym natężeniem, że to wszystko jest milion razy bardziej
intensywne i przytłaczające.
Tak
właśnie się czuję, gdy w ustach mojej mamy pojawia się Twoje
imię.
A
najgorsze jest to, że muszę cały ten ból i poruszenie zepchnąć
w najgłębsze zakamarki duszy i udawać, że wszystko jest okej. Bo
przecież powinnam być zaskoczona, zainteresowana i żądna
szczegółów, prawda? Ewentualnie wykazać się obojętnością, ale
na pewno nie walczyć z pękającym sercem i palącymi w oczy łzami.
Mama
opowiada mi o Tobie, mówi wszystkie te rzeczy, które ja przecież
doskonale wiem. Docierając do sedna prawdy, wyznając mi, że tak
naprawdę Ciebie już nie ma, waha się i patrzy na mnie ze strachem.
Usiłuję
wykrzesać z siebie zdumienie, a nawet coś na kształt szoku i
jednocześnie nadal eliminować ból, którym cała wręcz emanuję.
Zaciskam mocno dłonie w pięści i suchym głosem proszę ją, by
mówiła dalej.
Dowiaduję
się, że zabiła Cię Twoja największa miłość, skoki. Wiem,
mamo.
Mówi,
że to było na mamucie, a Ty uderzyłeś o zeskok z prędkością
ponad stu kilometrów na godzinę, przy okazji gubiąc kask. Widzę
to, znów mam ten upadek przed oczami.
Z
opinii lekarzy wynikało, że złamałeś kręgosłup, więc nawet
gdybyś jakimś cudem śmiertelnie nie uszkodził rdzenia kręgowego,
to i tak nigdy więcej nie mógłbyś skakać.
A
zatem i tak nie miałbyś już po co żyć, skoki były całym sensem
Twojego istnienia.
Miałeś
nawet na ręce tatuaż, który informował wszystkich, że urodziłeś
się, by latać.
Mama
nie dodaje tego wszystkiego.
Ja
to wszystko po prostu wiem.
I
milczę, ale na szczęście mama odczytuje to jako potrzebę
przetrawienia wszystkich tych trudnych rzeczy, których właśnie się
dowiedziałam.
Myśli
sobie pewnie, że jestem zaszokowana losem jaki spotkał chłopaka,
który był moim najlepszym przyjacielem, a którego ja zupełnie nie
pamiętam.
I
właśnie wtedy przypominam sobie o kimś, kogo faktycznie nie
pamiętam, choć powinnam.
I
pytam ją o niego, nim mogę się powstrzymać.
Smutne
spojrzenie jego zielonych oczu ciągle siedzi mi w głowie, ciągle
wywołuje wyrzuty sumienia, przekonując mnie, że jestem złym
człowiekiem i zimną suką bez serca, która potrafi dbać tylko o
samą siebie.
Takie
myśli mnie zabijają. Chcę, by mama powiedziała mi wszystko, by
dała mi niezachwianą pewność, że ten chłopak wcale tak wiele
dla mnie nie znaczył, by zapewniła mnie, że miałam prawo
go zapomnieć.
Oczywiście,
moje nadzieje legają w gruzach niczym domek z kart.
Ma
na imię Krzysiek, a Ty byłeś jego najlepszym przyjacielem.
Odkąd
poznałam Ciebie i jego w wieku 12 lat stanowiliśmy zgraną paczkę,
nierozłączną trójkę, która miała pozostać taką do końca
świata i o jeden dzień dłużej.
A
jednak wystarczyło jedno wydarzenie, jedna tragedia, by położyć
kres tym wszystkim marzeniom.
Ciebie
już nie ma.
Ja
mam amnezję i wylądowałam na wózku.
A
on, Krzysiek, musi żyć sam, bez Ciebie i beze mnie, więc jego
cierpienie wcale nie jest mniejsze niż moje.
Zaczynam
mieć jednak nadzieję. Nadzieję, że może nie jestem aż taką
suką. Że może, mimo wszystko, mogę to jeszcze naprawić, dać
sobie ostatnią szansę.
I
wtedy mama mówi dalej, a każde jej kolejne słowo sieje
spustoszenie w moim sercu, nasila wstyd i rozpala nienawiść.
Nienawiść do samej siebie.
Zostawiłam
go.
Klimek,
ja naprawdę go zostawiłam.
Mama
nie potrafi podać mi zbyt wielu szczegółów. Według niej,
odwróciłam się od Krzyśka krótko po Twojej śmierci, bo mój
własny ból po Twojej stracie był zbyt silny, bym potrafiła
udźwignąć jeszcze jego ból.
Tak,
taki miałam powód, w opinii mojej mamy.
A
jak było naprawdę?
Nie
wiem. Nie wiem, bo nie pamiętam.
Nie
pamiętam do tego stopnia, że nie jestem w stanie samej siebie
zrozumieć. Nie mam pojęcia jak się wtedy czułam, może cierpienie
było sto razy gorsze niż teraz. Może.
Odszedłeś
ode mnie i Krzyśka na zawsze, to powinno nas zbliżyć do siebie,
powinniśmy byli złączyć się w bólu i próbować wspólnie
walczyć z każdym kolejnym dniem, w którym nie było już Ciebie.
Mogliśmy
razem płakać, razem koić złamane serca albo razem usiłować
zapomnieć.
Cokolwiek.
Ale
razem.
A
tymczasem z mojej własnej, cholernej winy tak się nie stało. Z
mojej własnej, kurewskiej winy nasze ścieżki właśnie wtedy się
rozeszły, właśnie wtedy gdy ja potrzebowałam najbardziej w
świecie jego, a on mnie.
To
była moja wina, Klimek.
Kulę
się w sobie i przytykam dłonie do twarzy, wstrzymując łzy. Mama
przytula mnie mocno, jej ramiona są pełne ciepła, miłości i
troski. Wtulam się w nią, rozpaczliwie chłonąc te wszystkie
uczucia, z nadzieją, że poczuję się lepiej.
Tak
nie jest.
Następne
dwa dni spędzam, głównie leżąc w łóżku i wpatrując się w
sufit. Rodzice pojawiają się naprzemiennie, nakłaniając mnie do
wielu rzeczy takich jak wyjście z domu, rozmowa albo jedzenie. Na
żadną z tych czynności nie mam ochoty, więc tylko odmawiam i
poddaję się ponownie ponurym rozważaniom.
Rozmyślam
o Tobie, choć każda taka myśl zabija mnie coraz bardziej, niszczy
mnie doszczętnie, wbijając się w serce niczym ostry odłamek
szkła.
Myślę
o Krzyśku, zmuszając swój głupi mózg do przypomnienia sobie
czegoś, czegokolwiek, ale żadna z szarych komórek nie wyraża
ochoty współpracy, żadna nie chce mi podsunąć niczego, czego nie
powiedziała mi mama.
Po
prostu żadna nie przechowuje Krzyśka w swojej bazie danych.
Zaczynam
się czuć jak komputer, który ktoś sformatował.
Jak
opróżniona skrzynka mailowa.
Jak
pusty kosz na śmieci.
Zaczynam
też chyba wariować, skoro przychodzą mi do głowy takie
porównania.
I
tylko Ty, tylko Twoja obecność w moim umyśle i sercu pozwala mi
dalej żyć.
Tylko
Ty zapalasz we mnie nikły promyczek nadziei.
Tylko
Ty jesteś obietnicą lepszego jutra.
Tylko
Ty.
Tak
bardzo Cię kocham, Klimek ...
Dźwięk
dzwonka do drzwi dociera do mnie bardzo wyraźnie, jednak nie wzbudza
specjalnego zainteresowania. Kto mógł przyjść?
Nie
wiem, może listonosz albo jakiś znajomy rodziców. Nikt kogo znam.
A
w każdym razie nikt kogo pamiętam.
Nie
ruszam się więc z łóżka, zresztą, żeby to zrobić musiałabym
przesiąść się na wózek, a to dla mnie wciąż cholernie trudne
zadanie. Po paru zabiegach rehabilitacyjnych nogi przestały być aż
tak sztywne i ociężałe; teraz przeważnie bolą przez całe długie
godziny, a tego bólu nie zabijają żadne tabletki. Lekarze uważają,
że to dobrze, bo to znaczy, że mięśnie wracają do stanu
używalności, ale według mnie ten potworny ból to tylko kolejny
powód, dla którego powinnam całkowicie się załamać i
zrezygnować z życia.
Cóż,
jakby nie było to właśnie robię. Leżę i myślę o Tobie, a
wtedy po moich policzkach ciekną gorące łzy, których nie umiem i
nie chcę powstrzymać. Czasem sięgam po laptopa i katuję się
oglądaniem Twoich zdjęć i skoków. Boli patrzenie na to jaki byłeś
szczęśliwy, szczególnie w kontekście tego jak ostatecznie
potoczyły się Twoje losy. Boli uświadamianie sobie, że straciłam
Cię na zawsze.
I
także w chwili, w której odzywa się ten dzwonek, ja siedzę z
laptopem i męczę youtube'a. Kolejny raz z rzędu oglądam tamten
skok na 135,5 m, którym zachwyciłeś cały kraj. Pozwalam sobie
nawet na delikatny uśmiech, gdy kamerzysta robi ujęcie na Twoją
rozradowaną twarz i wysoko uniesioną rękę z dłonią zaciśniętą
w pięść.
Byłeś
szczęśliwy i nie liczyło się to, że posłano Cię z jednej z
najwyższych belek.
Byłeś
dumny, mimo że prawdopodobnie miałeś prawdziwy huragan pod narty.
I
ja też byłabym wtedy szczęśliwa i dumna i przytuliłabym Cię po
tym skoku.
No
ale cóż, szkopuł jest taki, że poznałam Cię dopiero trzy lata
po tym wydarzeniu.
Zdecydowanie
zbyt późno.
I
utraciłam Cię po niecałych siedmiu latach przyjaźni.
Zdecydowanie
zbyt wcześnie.
Wzdycham
ciężko, zatrzymując filmik w połowie i wtedy słyszę czyiś
głos. Głos, z którym nie jestem całkowicie oswojona, ale który
znam, bo już go słyszałam.
Marszczę
brwi i odsuwam laptopa na bok, przechylając się przez krawędź
łóżka, by wyjrzeć przez otwarte drzwi.
Póki
jestem skazana na wózek, poruszanie się po schodach odpada, więc
rodzice zdecydowali, bym tymczasowo spała na dole, w pokoju
gościnnym. Znajduje się on niemalże dokładnie naprzeciwko drzwi
wejściowych, więc odpowiednio wychylona jestem w stanie ujrzeć kto
w nich stoi.
Widzę
tylko plecy swojego taty, słyszę, że coś mówi, nie potrafię
jednak ustalić co. Odwraca się chwilę później, zmuszając mnie
do cofnięcia się znów na łóżku pod ścianę, by nie zauważył,
że podglądam.
Tym
sposobem nie mam pojęcia kto przyszedł, ogarnia mnie jednak lekki
strach, bo podskórnie czuję, że ma to dla mnie jakieś znaczenie i
to ogromne.
I
jest to pierwszy raz, w każdym razie w moim nowym życiu, gdy mam
okazję się przekonać, że moje przeczucia rzadko są mylące.
ON
Świat
złamał się na pół, po raz kolejny.
Już
nawet nie liczył, który to był raz, bo po prostu nie miał siły.
Stał
i patrzył na nią, a im dłużej patrzył, tym trudniej było mu
wygrać z obezwładniającą falą bólu, która zaatakowała,
jeszcze silniejsza niż wcześniej.
I
rosła w siłę z każdą sekundą, czyniąc go coraz słabszym.
Lekko oszołomiony wyciągnął rękę i oparł się ciężko o
zewnętrzną ścianę domu, nie ufając własnym nogom.
Milka
westchnęła, przymykając na chwilę powieki, jakby dodawała sobie
sił, których niespodziewanie jej zabrakło. Gdy w końcu je
otworzyła, poraził go nadmiar uczuć, kryjący się w jej
spojrzeniu, uczuć, spośród których na pierwszy plan wybijał się
ból.
-Cześć
Krzysiek – powiedziała cicho, na co on wyprostował się, ledwo
wierząc własnym uszom.
Ekscytacja
zniknęła jednak równie szybko co się pojawiła, bo chłodny głos
w głowie uświadomił mu, że najpewniej dziewczyna znała jego imię
tylko dlatego, że rozmawiała ze swoją matką. To ona musiała
opowiadać jej o przeszłości, a przecież on, Krzysiek był z tą
przeszłością nierozerwalnie związany.
Więc
tak, wiedziała jak się nazywa.
Może
nawet wiedziała znacznie więcej.
Ale
wciąż go nie pamiętała.
-Może
wejdziesz? - spytała, nim zdążył wykrzesać z siebie jakąkolwiek,
choćby najkrótszą i najbardziej infantylną odpowiedź. Ból w jej
oczach trochę się rozproszył, a on dostrzegł tam odrobinę
nadziei.
Miała
nadzieję, że będzie chciał wejść.
Serce
mu mocniej zabiło, skinął głową na znak zgody, bo przecież po
to właśnie tutaj przyszedł.
Wszedł
za nią do środka i chciał od razu skierować się w stronę
schodów, jednak szybko się zreflektował, gdy Milka poprowadziła
go prosto przez korytarz, wjeżdżając wózkiem do pokoju
gościnnego. Nie była to jej sypialnia, ta znajdowała się na
pierwszym piętrze, ale przecież w obecnej sytuacji niemożliwością
byłoby pokonanie przez Milkę schodów. To tutaj musiała teraz
mieszkać.
Rozejrzał
się dokoła. Łóżko było niepościelone, leżał na nim otwarty
laptop, a na biurku piętrzył się stos książek. Poza tym Krzysiek
nie znalazł jednak żadnej osobistej rzeczy świadczącej o
wytworzeniu więzi pomiędzy pomieszczeniem a osobą w nim
mieszkającą, niczego co wskazywałoby na to, że ów pokój jest
czymś więcej niż jedynie tymczasowym miejscem pobytu.
Opuścił
głowę i napotkał spojrzenie Milki, która zatrzymała wózek przy
ścianie obok łóżka i patrzyła na niego z umiarkowanym
zainteresowaniem. Zrozumiał, że dziewczyna czeka na jakąś jego
reakcję, więc odetchnął głęboko, przesuwając palcami po blacie
biurka, o które opierał się plecami. To mu pomogło zebrać się w
sobie, podniósł głowę i spojrzał na nią, a tym razem na jego
twarzy kwitł lekki uśmiech.
-Nawet
nie miałem okazji Ci się przedstawić – powiedział, tknięty
impulsem, po czym podszedł bliżej niej i usiadł na łóżku,
wyciągając w jej stronę rękę. Obdarzyła go zaskoczonym
spojrzeniem, na co on uniósł wyżej lewy kącik ust i dodał: -
Krzysiek.
Patrzył
jej w oczy, w te znajome brązowe oczy, w których mimo to było
teraz tak wiele nieznanych mu uczuć. Starą Milkę, tę sprzed
wypadku umiał przejrzeć w sekundę, ta była inna.
Ale
może tylko pozornie. Może wystarczyło jedynie parę wspólnych
chwil, które nauczyłyby go na nowo odnajdywać się w jej
spojrzeniu, w jej wyrazie twarzy, w niej całej.
Miał
taką nadzieję.
Bo
potrzebował jej najbardziej w świecie.
Sekundy
ciążyły mu jak godziny, ale jego cierpliwość w końcu została
nagrodzona. Milka wyciągnęła rękę i uścisnęła jego dłoń.
Zadrżał niekontrolowanie, gdy przesunęła delikatnie palcami po
wierzchu jego dłoni, jakby chciała zapoznać się z dotykiem jego
skóry, zapamiętać go.
I
już nie zapomnieć.
-Milena
– odpowiedziała z śmiertelną powagą, wprawiając go w jeszcze
większe zdumienie. Nigdy nie znosiła pełnej wersji swojego
imienia, tak bardzo, że teraz zapomniał, iż przecież mogła nie
być tego świadoma. Wydawało mu się, że niechęć do własnego
imienia była w niej tak silna, iż przetrwałaby w jej pamięci
nawet mimo wypadku, śpiączki i amnezji. I chwilę później
przekonał się, że miał rację – Imię zrąbane, więc mówią
na mnie Milka – dodała, a powaga na jej twarzy ustąpiła miejsca
subtelnemu uśmiechowi, którego nie sposób było nie odwzajemnić.
I
nagle przypomniał sobie te słowa, słowa, które skierował ku
niej, gdy się poznali.
-Jak
ta czekolada – powiedział teraz na głos i natychmiast zamilkł,
gdy uświadomił sobie, że jej wargi też się poruszyły, że w tym
samym czasie ona wypowiedziała dokładnie te same słowa. Spojrzał
na nią zdumiony, a ona nic nie powiedziała i zapadła między nimi
długa cisza, poświęcona na wpatrywanie się w siebie nawzajem.
Poczuł
to.
Zawiązali
nić porozumienia.
Krótką,
wątłą, słabą.
To
nie mogło wystarczyć, nie mogło przywrócić utraconych wspomnień,
naprawić przegranych chwil, dać szansy niewypowiedzianym słowom i
uleczyć ich pęknięte serca.
Ale
przecież właśnie coś drgnęło.
W
tym pozornie nic nie wartym momencie, gdy wypowiedzieli te same słowa
w tym samym czasie.
Słowa,
których ona nie powinna pamiętać, prawda?
Zamrugał,
odrywając się od tych myśli i wtedy uświadomił sobie, że wciąż
trzyma ją za rękę. Opuścił wzrok na ich splecione dłonie,
zauważyła to teraz także i niemal natychmiast go puściła, lekko
speszona.
Uśmiechnął
się po raz kolejny na widok jej rumieńców.
Były
takie jak zawsze.
Więc
ona też była taka jak zawsze, nawet jeżeli pozory mogły mylić.
Była.
Tam w środku jego Milka wciąż była. A on po prostu musiał
wydobyć ją na powierzchnię.
-To
co, może opowiem Ci coś o sobie? - zaproponował, nie przestając
się uśmiechać.
Wciąż
zarumieniona skinęła głową na znak zgody, nie zdając sobie nawet
sprawy z tego, że tym prostym gestem zdjęła ogromny ciężar z
jego serca. Poprawił się na łóżku i zaczął mówić, nie
zastanawiając się nad tym od czego zacząć, a na czym skończyć,
na czym się skupić, a co pominąć.
Ponieważ
mówił prosto z serca, tak jakby mogli zacząć znów od nowa,
wyrzucając z głowy wszystkie raniące chwile, gesty i słowa, tak
jakby nic się między nimi nie popsuło, tak jakby ich życia nie
skaziło żadne zło.
Tak
jakby wszystko znowu było dobrze.
Mogło
być dobrze.
To
zależało tylko i wyłącznie od nich.
***
Nie
sposób było się nie uśmiechnąć, patrząc na tę scenę i ja też
nie byłem wyjątkiem.
Po
raz pierwszy odkąd znalazłem się w tym miejscu poczułem lekkość
na sercu, prawdziwą lekkość, a wyrzuty sumienia w końcu usunęły
się na bok. Nie łudziłem się, że odeszły na zawsze, ale nie
myślałem teraz o tym, cieszyłem się, że choć na chwilę mam je
z głowy.
Usiadłem
wygodnie i patrzyłem jak Krzysiek coraz bardziej się ożywia,
opowiadając Milce o skokach, jak ona słucha go z najwyższą uwagą
i co jakiś czas wtrąca pytanie, jak odżywa ich relacja, jak
ponownie zbliżają się do siebie. Cieszyło mnie to, tym bardziej,
że zdawałem sobie sprawę, iż to właśnie ja byłem powodem, a
przynajmniej jednym z powodów, dla których tak bardzo się od
siebie oddalili. Moja śmierć coś złamała. W nim, w niej. W nich.
I
we mnie też, niewątpliwie. Już przestałem żałować, że tak się
to wszystko potoczyło, już pogodziłem się z faktem, że moje
życie dobiegło końca i nigdy nie wrócę tam, na ziemię.
Ja
tak, ale oni nie.
Chciałbym
móc dostać chociaż jedną chwilę, parę minut, by znaleźć się
przy nich, uśmiechnąć się, dodać im otuchy. Powiedzieć, że
cały ten żal i smutek, to zadręczanie się przeszłością,
analizowanie błędów, ta tęsknota, to wszystko … że to
niepotrzebne. Bo przecież oni też kiedyś się tu zjawią i znowu
się spotkamy. To nie jest koniec, śmierć nigdy nie jest końcem.
Jest
tylko początkiem i to lepszym niż ten początek, który daje życie.
Nie
było mi to jednak dane. Byłem całkowicie bierny, mogłem tylko
siedzieć, patrzeć i mieć nadzieję, że oni też to w końcu
dostrzegą, że zaczną żyć od nowa, że wszystko będzie dobrze.
Tak,
miałem nadzieję.
Przecież
była wszystkim, co mi jeszcze zostało … prawda?
To
nadzieja każe im walczyć o każdy dzień życia, bo może właśnie
ten dzień przyniesie wyzwolenie. Ach, i już nawet nie nadzieja na
inny, lepszy świat, ale po prostu na życie, w którym będzie
spokój i odpoczynek.
Tak, tak wiem. Miałam czekać do czerwca. Ale prawda jest taka, że choć piszę teraz mniej niż kiedyś to jednak jakimś sposobem przez ostatnie półtorej miesiąca udało mi się napisać kolejne cztery części. Więc ... może któraś z Was się ucieszy?
Nie wiem. Zostawiam Was z tym i jednocześnie przepraszam za zaległości. Jeszcze dwa miesiące, wiecie? I będzie po wszystkim. Obiecuję.
Kocham Was.